Właśnie chciałam o tym napisać, ale ubiegła mnie znakomicie pani Irena Lasota w Rzepie, koniecznie przeczytajcie, bo genialne!*
Najbardziej mi zaimponowało menu: na przystawki carpaccio (po polsku tak się nazywa cienko pokrojone cokolwiek, ale gdy nazwane z europejska, to można doliczyć i 100 proc. marży) podane z matiasa holenderskiego (po polsku śledzik).... itd.
I konkluzja > Menu jest bardzo imponujące w nuworyszowski sposób. Wykwintne, onieśmielające, drogie – i zupełnie nie zharmonizowane. Tak wyglądało menu w rosyjskich restauracjach dla nowych Ruskich po nastaniu wolności: najważniejsze, żeby było inne niż to, cośmy żarli dotąd i co żrą zwykli obywatele, żeby brzmiało europejsko i żeby koniecznie było bardzo drogo.
Czemuż to ja również zastanawiałam się nad tym tematem? Nurtował mnie albowiem pewien problem > skoro na początek panowie zażyczyli sobie po dwie wódeczki, to pod co??? Jak wiadomo , stara tradycja mówi o lornecie i meduzie, niezbędnym początku wszystkich ważnych dywagacji w atmosferze knajpianej PRL – a tu jakieś carpaccio? Niemożliwe! No i jest, jest, polski śledzik, a na drugą nóżkę ruski kawior! Potem przegryźli rzodkieweczką i znowu – rybka, tatarek i dopiero potem prawdziwe żarcie, z tym, że oczywiście na koniec ciut Europy w postaci kałamarnicy.
Jak ja kocham tych „nowych polskich”, ponazywają to jakoś dziwnie, zapłacą grube tysiące, a i tak – śledzik, tatarek i rzodkiewki....
Tylko meduzy brakło, chyba że ta kałamarnica – ale na koniec? Nie pasuje..... :)
* http://www.rp.pl/artykul/61991,1119569-Carpaccio-u--Sowy-.html