Wracałam wczoraj z Miasta, godzina była przedwieczorna, początek zmierzchu. Wjechałam na starą autostradę i na kolejnym wiadukcie oniemiałam z zachwytu – wszystko było absolutnie pozbawione koloru, cały pejzaż był idealnie przejrzysty, ale tylko w odcieniach błękitnawej, chłodnej szarości. Nie było grama ciepłego odcienia, za to najmniejsze szczegóły rysowały się wyraziście na tle szarawego nieba.
Z prawej, wysoko, tkwiła tarcza księżyca. Był jaskrawo biały - nie, nie biały, był biało świetlisty, lśnił jak wypolerowana masa perłowa.
Z lewej, powoli, za horyzont zachodziło słońce – ale to nie było zwykłe słońce, to był krąg wielkości koła młyńskiego!
To wielkie koło było w kolorze karmazynu. Nie świeciło, tylko jarzyło się, migotało - pulsująca, iskrzącą się, ciemna, chłodna czerwień. I to był jedyny kolor w krajobrazie, żadnego poblasku, żadnej otoczki, żadnej zorzy, nic! Niebo wokół tego potężnego kręgu było równie szare jak wszędzie indziej.
Wielki, jarzący się potwór wysysał wszelkie ciepło z krajobrazu....
Gnałam po szosie, żeby znaleźć się wyżej i zobaczyć dalszy ciąg tego zjawiska. Kiedy znowu wyjechałam na wzniesienie, krąg był już w połowie schowany za horyzontem. Z pól wstała mgła i koło stało się blade, różowawe, jakby traciło swoją masę, stawało się przeźroczyste. Jakby zanikało.
Krajobraz pociemniał, szarość stała się ponura, blednąca tarcza słońca zapadła się pod ziemię. Świat zamarł.
A potem nagle, ni stąd ni zowąd, widnokrąg rozświetlił się na pomarańczowo i kolory wróciły.....